Nie ukrywając swojego zadowolenia, bólu nóg i ogólnego zmęczenia Roch śpieszy donieść, że zaległy BikeRomantic doszedł do skutku. Jeszcze kurz nie opadł z gravelowych autostrad, a Roch już pisze notkę, bo działo się tam oj działo. Były szutry, a w zasadzie autostrady szutrowe, był pot i mega kryzys. Była też konkretna wyrypka, słodkie i sklepik u Irenki. Jednym słowem było wszystko żeby móc napisać, że to był najlepszy gravelowy wypad na jakim Roch był odkąd ma gravela.
Od kiedy powstał pomysł zorganizowania niedzielnego gravelowania zawsze coś stawało na drodze do jego realizacji. Jednak teraz Roch już nie odpuścił i splot wszystkich wydarzeń doprowadził do tego, ze w końcu udało się pojeździć na gravelu. Jednak odległość robi swoje. Wcześniej, mieszkając w Tarnowskich Górach, pakował się na rower i w ciągu 20 minut był w dowolnym punkcie. Teraz musi doliczyć jeszcze dwie godziny na dojazd i powrót, a także logistycznie zorganizować całe wydarzenie. Jednak od czasu do czasu taki wypad ma sens, a nawet jest potrzebny. Przygotowania zaczęły się jeszcze w sobotę, bo w niedzielę rano nie miałby na to czasu.
Tak więc wieczorem w sobotę zapakował rower do bagażnika, spakował nerkę, buty, kask i zniósł wszystko do samochodu. W niedzielę musiał wyjechać najpóźniej o 700 rano żeby dotrzeć na umówione miejsce o czasie. No i tak się złożyło, że nie było problemu z wcześniejszym wstaniem w niedzielę, nie było też kłopotu ze zorganizowaniem sobie ubrania, bo Roch wszystko przygotował dzień wcześniej. Jednak jak na czymś mu zależy to potrafi zorganizować wszystko tak, że rano tylko wstaje i wychodzi. Nawet specjalnie nie musi się zastanawiać, czy wszystko jest spakowane, po prostu jest i tyle. Gorzej ze śniadaniem, bo Roch wypił tylko łyk kawy i zgarnął pierwszą rzecz, którą zauważył w lodówce, ale tak już ma, że śniadanie nie zawsze wchodzi, choć jest to najważniejszy posiłek dnia.
Do Tarnowskich Gór droga minęła szybko, potem jeszcze tylko wypakowanie roweru, ogarnięcie butów, skompletowanie pozostałych gratów i chwila zadumy nad pogodą. Było słonecznie, ale rześko. Temperatura nie była jakoś specjalnie wysoka, ale też nie specjalnie niska. Było tak nijako, a Roch zastanawiał się, czy wziąć kamizelkę, czy pojechać w koszulce. Kiedy stał na słońcu to w kamizelce było mu gorąco, ale kiedy zszedł W. – z którym Roch był umówiony – wspólnie doszli do wniosku, że w lesie to jednak może być chłodno. I tak Roch został w kamizelce, co potem okazało się dobrym wyborem. Choć nie do końca, bo nie miał koszulki na zmianę, ale zawsze o czymś trzeba zapomnieć. No, ale nie było sensu dłużej zastanawiać się nad garderobą. Kilometry same się nie zrobią.
No więc ruszyli. Po drodze miała dołączyć jeszcze jedna osoba, choć w planach były dwie, ale dobrze, że ta druga jednak nie dołączyła bo podobno to niezły koń wyścigowy jest i zawsze narzuca ostre tempo, a Roch ostrego tempa nie lubi. Choć pewnie jakby musiał to by przycisnął, ale po co skoro to miał być BikeRomantic. Po wjechaniu do lasu okazało się, że ta kamizelka, którą Roch miał zostawić w samochodzie to jednak dobrze, że jej nie zostawił, bo lesie było jednak zimniej. Od tego momentu Roch będzie posługiwał się bliżej nieokreślonym kierunkiem, bo las ma to do siebie, że nie ma nazw ścieżek, a i specjalnie nie wiedział, w którym miejscu się aktualnie znajduje. W każdym razie spotkanie z D. nastąpiło kawałek za leśniczówką i dalej już było pedałowane we trójkę.
I było fajnie, bo i tempo fajne – tak w okolicach 25 km/h – i towarzystwo też odpowiednie. Dało się pogadać, dało się popedałować. Nawierzchnia, którą było dane Rochowi jechać to nie klasyczne dwa ślady wyjeżdżone przez leśniczego, a pełnoprawna gravelowa autostrada. No czegoś takiego to Roch nie widział. Wysypany tłuczeń, który później został idealnie wyrównany walcem. Brakowało tylko narysowanych linii i byłaby gravelowa autostrada. Bajka i poezja w jednym. Tempo nie spadało, koła sunęły po gładkim szutrze, czasem tylko wyjeżdżając na asfalt żeby dojechać do kolejnych szutrów klasy premium.
Początkowo Roch zakładał, że cały wypad zamknie się w okolicach 40 km, no maksymalnie 50, jednak szyba kontrola zegarka pokazała, że już jest 37 kilometrów w nogach i raczej nie zanosi się na powrót. Potem jeszcze padło stwierdzenie, że „dziś to chyba 70 km pęknie” i to przeraziło Rocha. Choć z drugiej strony takiego dystansu już dawno nie zarejestrował, a tempo i szutry sprzyjały temu żeby iść na rekord. No bo kiedy jak nie teraz. No więc kilka łyków z bidonu i dalej ogień, jednak Roch nie przewidział tego co miało nadejść.
Planowany dystans potwierdził się kiedy Roch zobaczył na tabliczce z nazwą miejscowości napis „Lubliniec”. Teraz był pewny, że poszedł na rekord tylko jeszcze nie wiedział, czy z przodu będzie 7 czy jednak wejdzie na poziom 8, a to już byłoby coś. W okolicy 50 kilometra nadszedł kryzys. I to taki solidny kryzys, bo Rochowi odcięło nogi. W zasadzie to nawet nie wiedział, że ma nogi. Do bioder było coś przyczepione, co powodowało, że rower się poruszał. Kryzys się nasilił do tego stopnia, że w Koszęcinie Roch widząc stację kolejową chciał wsiadać do pociągu i jechać do domu zostawiając samochód w Tarnowskich Górach. I w tym momencie wchodzi on, cały na biało.
Mowa oczywiście o D. który wspierał i motywował Rocha do walki z kryzysem. I szczerze dobrze to robił, bo Roch co prawda nie chciał już pedałować, ale głos D. „niedługo będzie sklep, a w nim kabanosy”, „Irenka ma wszystko” tak motywował Rocha, że te dwa kołki jeszcze trochę wykrzesały z siebie siły. W. też zwolnił i tempo spadło, ale Roch chciał, naprawdę chciał jechać tylko te kołki nie chciały. Spadek cukru to straszna rzecz, niby organizm chce i może, ale nogi nie poniosą. W lesie dalej idealny szuter, gładziutki, ale co z tego, jak trzeba walczyć ze spadkiem cukru, a nie delektować się okolicznościami przyrody.
Oboje dociągnęli Rocha do Mikołeski, do sklepu pani Irenki i Roch był uratowany. Ten fragment to autentyczna lista rzeczy, które Roch kupił żeby postawić się na nogi:
- 4x baton Mars
- Cola 1 litr
- Rogalik 7 days
- 2x woda mineralna żeby uzupełnić bidon
- 2x piwo 0%.
Dopiero po takiej dawce cukru udało mu się odzyskać siły, a Colę wypił za jednym zamachem. Organizm jak chce to potrafi się upomnieć o swoje. Kiedy Roch uzupełniał poziom cukru kolejnym Marsem (zapijając go piwem 0%) spojrzał na zegarek, a ten pokazał 55 kilometrów. Do domu jeszcze trochę było, ale Roch wiedział, że taka dawka cukru postawiłaby na nogi nieboszczyka. I tak właśnie się stało. Reszta trasy upłynęła spokojnie, tempo wróciło do normy, a Roch w końcu poczuł, że ma dwie nogi.
Z D. rozjechali się w okolicy Pniowca i dalej pedałowali już z W. Tempo nie było najgorsze, cukier trzymał się dobrze, a Roch miał ochotę na pedałowanie. Normalnie jakby dopiero co zaczynał jazdę, a nie kończył. Finalnie kilometrów wyszło 77, co jest Rocha rekordem, tak samo jak rekordem jest spadek cukru, bo takiego kryzysu to jeszcze nie miał. Bywało, że tam skurcz złapał, ale to załatwiała woda, a nie cztery Marsy popite Colą i dwoma piwami 0%.
Na zakończenie tego epickiego, a czasem tragicznego, wypadu był obiad u Mamusi. Korzystając z okazji, że Roch był w okolicy, a Mamusia miała jedną sprawę do niego to przy okazji załatwiania spraw domowych załapał się też na pyszną i pożywną zupkę. Wiadomo, jak niedziela to musi być rosół, który jest Rocha ulubioną zupą. Po zregenerowaniu sił i opędzlowaniu drugiego dania Roch mógł wracać do domu.
Podsumowanie BikeRomantic nie może być inne jak tylko takie, że to był najlepszy wypad odkąd Roch ma gravela. Najlepsze trasy i szutry, najlepsza pogoda i najlepsza nagroda za tak wczesną pobudkę w niedzielę i przejechanie 60 kilometrów żeby pojeździć sobie na rowerze. I najlepsze towarzystwo, które pomogło w gorszych chwilach zwątpienia i rezygnacji kusząc Rocha bułką i kabanosem. To były najlepsze 77 kilometrów jakie Roch przejechał w ostatnim czasie. I ma nadzieję, że w tym roku uda się to powtórzyć. Tym razem z żelami energetycznymi.
Roch pozdrawia Czytelników.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz