W końcu Roch porwał się na dłuższy wypad; dłuższy, czyli taki powyżej dwudziestu kilometrów. Motywacją było nowe towarzystwo, które do wspólnego pedałowania zaprosił Koyocik. Motywacja była silna ponieważ towarzystwo było płci przeciwnej, czyli Roch nie mógł wyjść na mięczaka i choć pulsometr co chwilę mu przypominał, że to już nie pora na szaleństwa, to Roch zagryzał wargi i parł do przodu. Celem było lotnisko i dookoła lotniska. Pod każdą górkę Koyot wyrywał, a Roch nie chciał zostawać w tyle, w końcu budził się w nim samczy pierwiastek alfa.
W połowie drogi nadszedł kryzys, ale jedna z towarzyszek mocno naciskała na pedały i Rochowi nie wypadało zostać w tyle. Co chwilę spoglądał w niebo, że niby obserwuje samoloty, a tak naprawdę odchylał głowę żeby tętnice były w stanie doprowadzić krew i tlen do mózgu. Inaczej Roch dawno by zemdlał. Po pierwszym postoju dał o sobie znać tyłek. Bolał, palił i piekł jakby ta część Rocha zeszła do piekielnych czeluści, ale Roch zagryzł wargi i usiadł na siodełko. Przez chwilę myślał, że siedzi na sztycy, a siodełko zostało w domu, ale w końcu przeszło.
Dojechali do Świerklańca, gdzie nastąpił drugi postój. Roch myślał, że siedzi na krześle odwróconym do górny nogami, ale mylił się, Tyłek bolał jakby Roch siedział na jądrze Ziemi. Kawa tylko pobudziła Rocha i ciało chciało, ale nogi już nie mogły. Od Świerklańca do Tarnowskich Gór Roch jechał na stojąco, siedzenie powodowało ból, stanie zresztą też, ale to tylko dwanaście ostatnich kilometrów. Towarzyszki chyba też zaliczyły kryzys co Rochowi było na rękę.
Tarnowskie Góry. Roch widział już miękkie krzesło, zimną butelkę wody, na której siedzi i komputer, ale nie. Jeszcze tu, jeszcze tam. Roch zagryza wargi. Bolą wargi, nogi i tyłek. Najważniejsze, że do domu ma mniej więcej taką samą drogę z każdego punktu. Kierunek jazdy dobry. W końcu pożegnanie, podziękowanie i zapowiedź, że to nie był koniec. Roch jedzie sam, na stojąco, dobrze, że ma z górki to pedałować nie musi. Wargi odpoczywają. W końcu dom, jeszcze tylko wnieść rower na czwarte piętro i można siadać.
Wszystko boli, piecze i szczypie, ale warto było, bo w końcu nowe znajomości rowerowe, choć Rochowi włączyła się aspołeczność, ale Roch pociesza się, że "I’m not antisocial, I’m just not user friendly.". Może, a wręcz na pewno, przy następnym rowerowaniu Roch pokaże, że zna więcej wyrazów niż tylko "boli mnie tyłek" lub "bolą mnie nogi". Na zakończenie katorżnicza trasa w postaci śladu GPS: Dookoła lotniska.
Roch pozdrawia Czytelników.
Chyba czas najwyższy przesiąść się na miękkie siodełko roweru miejskiego z wspomaganiem elektrycznym :D
OdpowiedzUsuńKoło 50-ki o tym pomyślę, póki co trzeba więcej jeździć :D
OdpowiedzUsuńsuper relacja, dramatyczna bardzo. Najważniejsze, że Roch się nie popłakał przy towarzyszkach ;). ja uważam, ze Roch nie jest aspołeczny, tylko po prostu zbyt rzadko jeździ w towarzystwie. Mięsień "społeczny" też trzeba ćwiczyć.
OdpowiedzUsuńTen mięsień jest najmniej wyćwiczony :D
OdpowiedzUsuńGratuluję samozaparcia :) Bo "twardym trzeba być, a nie mientkim" ;)
OdpowiedzUsuńJeden, który mnie rozumie :)
OdpowiedzUsuńOj tam oj tam ;) Fajnie było i wcale nie jesteś taki miętki.
OdpowiedzUsuńByło fajnie, ale zadek nie wytrzymał. Trzeba to powtórzyć!
OdpowiedzUsuń